1 maja TVP Poznań obchodziło 55-lecie swojego istnienia. Oto artykuł z poznańskiej GW o początkach ośrodka.
Telewizja Poznańska jaką pamiętam
Stefan Lamęcki 2012-05-04, ostatnia aktualizacja 2012-05-05 10:52:59.0
Historia przesyłania w Poznaniu obrazów, na falach radiowych, sięga końca lat 20-tych ubiegłego wieku. Podczas Powszechnej Wystawy Krajowej, w roku 1929, "Radjo Poznańskie", przy pomocy zakupionego aparatu Fultona, nadawało zdjęcia do odbiorców posiadających urządzenia zapisujące obraz na papierze. Było to coś w rodzaju dzisiejszego faksu. Nadawanie obrazów odbywało się oczywiście po zakończeniu programu radiowego. Trudno to nazwać telewizją, były to tylko nieruchome obrazy - fotografie. Mieszkańcy Poznania z prawdziwą telewizją, spotkali się dopiero w pamiętnym roku 1956. Rok później, 1 maja otwarto tu lokalny ośrodek telewizyjny. Program oglądano na 100 zarejestrowanych wówczas w mieście odbiornikach. Pierwsze lata poznańskiej telewizji wspomina Stefan Lamęcki, który przepracował w niej ponad 50 lat
W 1956 r. francuska firma "La Radio Industrie Paris", wystawiła na MTP sprzęt telewizyjny i nadawała z terenów targowych krótkie reportaże i film fabularny. Pamiętam tytuł tego filmu - "Biały koń". Dźwięk oczywiście w wersji francuskiej. Ponieważ Francuzi innych filmów nie przywieźli, ta pozycja była nadawana w kółko, a goście targowi i tak patrzyli z niedowierzaniem i rozdziawionymi ustami. Mieszkańcy Poznania, poza kilkunastoma szczęśliwcami oczywiście telewizorów nie mieli. Na obraz telewizyjny można było popatrzeć w niektórych halach wystawowych i świetlicach kilku zakładów pracy w mieście.
Francuska firma zatrudniła mnie nawet do zakładania anten w halach targowych. Byłem zaskoczony kształtem anteny, wcześniej nigdy takiego dziwadła nie widziałem. Naszą pracą kierował inż. Jerzy Ostrowski z Łodzi, późniejszy główny inżynier Łódzkiego Ośrodka TV. Rozgłośnia PR otrzymała z Warszawy jeden z ówczesnych telewizorów, marki "Rubens". Całe rodziny pracowników schodziły się żeby popatrzeć na ten cudowny wynalazek. Reakcję ludzi można było tylko porównać z widzami pierwszych filmów Braci Lumiere. Zamiast lokomotywy pędzącej na przerażonych widzów, był tylko koń w telewizorze, szarżujący na publiczność. Słyszało się takie opisy tego co było widać na ekranie:
- o...o...noga!
albo:
- tam stoi prawdziwy koń!
Widać było niewiele, bo telewizor miał ekran 12-calowy, a widzów chyba kilkudziesięciu.
Eksponat ze Stalinogrodu
Po uspokojeniu się sytuacji po Czerwcu, powstał Społeczny Komitet Budowy Ośrodka TV. Komitet nie dysponował jednak pieniędzmi, musiał się zwrócić do ówczesnego premiera, Józefa Cyrankiewicza o tzw. dewizy. Cyrankiewicz zgodził się wysupłać z kasy państwowej odpowiednią ilość dolarów na zakup sprzętu.
Wyposażenie techniczne zakupiono w firmie "La Radio Industrie Paris", jeszcze w roku 1956. Firma francuska, sprzedała nam urządzenia wyprodukowane nie dla Polski, lecz dla kraju, gdzie obowiązywało napięcie zasilania 127V. Żeby ta aparatura mogła pracować w Poznaniu (220V), byliśmy zmuszeni obniżyć napięcie do 127V, przy pomocy dodatkowych autotransformatorów. Sprzęt dźwiękowy (z wyjątkiem magnetofonów, które również pochodziły z Francji), dostarczyła znana niemiecka firma "Siemens". Stół mikserski był oczywiście wykonany tak jak pozostałe urządzenia - w technice lampowej. W latach 60-tych został zastąpiony tranzystorowym, już produkcji polskiej firmy "Fonia". Reflektory i urządzenia sterowania światłem były wyprodukowane w Polsce.
Studio urządzono w głównej sali, byłej restauracji "Belweder", przy ul. Głogowskiej 14. Było to możliwe dzięki przychylności ówczesnej dyrekcji Międzynarodowych Targów Poznańskich - właściciela budynku i władz miejskich.
Szczególnie pozytywną rolę w przekazaniu części pomieszczeń targowych dla potrzeb Telewizji Poznańskiej, odegrał ówczesny dyrektor MTP - Stefan Askanas.
Salę restauracyjną oraz towarzyszące pomieszczenia trzeba było oczywiście całkowicie przebudować. Budynek studyjny został nieco podwyższony, dobudowano ścianę wewnętrzną z cegły - dziurawki, za którą umieszczono materiał wygłuszający - watę szklaną.
Zainstalowano niezbędne urządzenia jak np. wiszące, ruchome pomosty dla światła scenicznego i rozdzielnię świateł. Posadzki i podłogi zostały poprzecinane kanałami, w których spoczęło okablowanie aparatury studyjnej. Prawie całość wynajętych lokali od MTP zajmowały pomieszczenia techniczne, jak np. pokój aparatury, telekino, rozdzielnia świateł i pokój reżyserski. Pokój aparatury to był właściwie szeroki korytarz, wypełniony po brzegi dwu metrowymi stojakami z urządzeniami techniki studyjnej. Pamiętam szum dziesiątków wentylatorów podczas pracy w tym tajemniczym pomieszczeniu.
Panował również półmrok, bo normalne oświetlenie przeszkadzało kontrolować obraz na monitorach i kształt sygnału TV na oscyloskopach. Sprzęt zazwyczaj obsługiwały trzy osoby. W studio w tym czasie pracowało dwóch operatorów kamer, dwóch pomocników popychających kamery, dwie osoby obsługujące wózki mikrofonowe oraz inspicjent. Szefem w reżyserce był realizator obrazu - wizji. Podlegali mu dźwiękowiec, technik obsługujący magnetofony i oświetleniowiec. Przy większych programach, jak np. Teatr Telewizji, z realizatorem wizji współpracował jeszcze reżyser widowiska, najczęściej zaproszony z teatru. Scenograf często malował napisy końcowe na taśmie papierowej, naklejanej na pobocznicy obracanego bębna. Stabilność obrazu zależała oczywiście od równomiernego kręcenia korbką bębna. Najspokojniejszą rękę do tej pracy miał nie żyjący już, Zenek Malinowski. Najwięcej pracy miała brygada podczas dużych widowisk teatralnych - składających się z kilku scen, zmieniając bezgłośnie dekoracje w czasie emisji widowiska. Wszystko musiało być wcześniej starannie zaplanowane, przygotowane i uzgodnione z reżyserem.
Kilka lat później dobudowano od strony ogrodu parterowe pomieszczenia w których urządzono malarnie, stolarnie i magazyn rekwizytów. W tym nowym dziele budowlanym urządzono także portiernie i nowe wejście do Ośrodka TV, z ominięciem głównego budynku MTP. Po jakimś czasie zlikwidowano stolarnie (stała się niepotrzebna) i w odzyskanym pomieszczeniu urządziliśmy tzw. zespół emisji i nowy pokój spikera. Takie rozwiązanie umożliwiało już równoczesną emisje programu i próby w studio. Do potrzeb własnych uruchomiono zakład krawiecki i dział fryzjersko - kosmetyczny. Zakład krawiecki mieścił się jakiś czas w mieszkaniu prywatnym, przy ul. Śniadeckich. Redakcje natomiast, znalazły siedzibę w budynku administracyjnym Radia, przy ulicy Strusia 10. Jedyna redakcja przy ul. Głogowskiej, to filmowa, którą kierował red. Czesław Radomiński, znany jako twórca i prowadzący program "Sylwetki X Muzy", a przed wojną oficer Wojska Polskiego.
W podobną aparaturę tej samej firmy,
Ośrodek Telewizyjny w Poznaniu otwarty 1-go maja w roku 1957; bardzo luźno podlegał ówczesnemu Komitetowi do Spraw Radiofonii - był prawie samodzielny. Opiekę nad nim pod względem technicznym, sprawowała Radiostacja Poznańska i Rozgłośnia Polskiego Radia. Naprawą telewizorów na mieście, zajmowały się placówki ZURiT (Zakład Usług Radiowych i Telewizyjnych), no i oczywiście - prywatnie, pracownicy Telewizji, ZURIT-u i stacji nadawczej.
W budynku administracyjnym MTP, w holu nad wejściem do pomieszczeń TV, wisiał nawet jakiś czas neon o treści: "Telewizja Poznańska". Napis ten jednak mylił klientów MTP i na prośbę Targów został zdjęty. Szklane, wypełnione neonem rurki, zostały zapakowane do skrzyń z trocinami i długo jeszcze stały w piwnicy budynku Radia i Telewizji przy ul Strusia 10.
Speaker mówi Speer
Przez pierwsze dni po zatrudnieniu się w Telewizji Poznańskiej, w roku 1958, obserwowałem ludzi i organizacje pracy w moim nowym zakładzie. Muszę przyznać że byłem nieco rozczarowany chaosem jaki panował w studio.
Wszyscy biegali, krzyczeli, wydając sobie często sprzeczne polecenia. Dopiero na kilka sekund przed wejściem na antenę wszystko cichło i widowisko toczyło się jako tako poprawnie. W Rozgłośni Polskiego Radia gdzie poprzednio pracowałem, przed emisją programu "na żywo", był wyjątkowy spokój wszystko było wcześniej zaplanowane i uzgodnione. Atmosfera była prawie nudna. Przyczyna leżała chyba w braku doświadczenia załogi przy produkcji programu telewizyjnego. Największym problemem była synchronizacja wizji z dźwiękiem.
Często kamera pokazywała jakąś mówiącą osobę "na głucho", bo realizator dźwięku "otworzył" zupełnie inny mikrofon. W studio kamerzyści i operatorzy wózków mikrofonowych wzajemnie sobie przeszkadzali, walcząc między sobą o dostęp do wykonawców. Dużą przeszkodą były dziesiątki grubych kabli od reflektorów, kamer, monitorów i mikrofonów, zalegające na podłodze. Takim grubym kablem, podczas większych widowisk była połączona z reżyserem osoba zwana inspicjentem - jak w teatrze. Inspicjent poruszając się po studio, wlókł za sobą to kablisko, uwieszone do wielkich i ciężkich słuchawek z mikrofonem. Szczególne zdolności do kilkukrotnego opasania się tym kablem miała - inspicjent - Jola Górska (już nie żyjąca, zginęła w katastrofie autobusu). Bywała całkowicie unieruchomiona, trzeba było pomocy drugiej osoby żeby ją z tego kabla wyplątać. Wyglądała jak człowiek zaatakowany przez węża boa - dusiciela.
Przez pierwsze lata istnienia Ośrodka TV, kierownictwo zwracało dużą uwagę nie tylko na piękne buzie, ale także na warunki głosowe, przyjmowanych do pracy spikerek.
Niedoścignionym wzorem spikerki w tamtych czasach, była pani Nina Kuczyńska. Szlify zawodu spikerki zdobywała w Rozgłośni Polskiego Radia, u boku swojego męża - także spikera - jeszcze przedwojennego. Te piękne panie musiały mieć dobrą dykcje i wzorowo opanowane zasady języka polskiego. Musiały też poprawnie wymawiać wyrazy z języków obcych i posiadać dobrą znajomość współczesnej historii. Nie do pomyślenia było żeby nazwisko Niemca, Speer wymawiać z angielska jako "spiir", co usłyszałem niedawno w jednej z dzisiejszych stacji telewizyjnych. W tamtych zamierzchłych czasach nie było "prompterów" (monitor - ściąga, na którym wyświetla się czytany tekst). Całą kwestię spiker musiał opanować na pamięć, albo czytać z kartki. Przeważało to pierwsze.
Telewizja końca lat 50 -tych, to ciągłe użeranie się z wszelkiego rodzaju awariami technicznymi. Podobnie było z telewizorami na mieście.
Najważniejszymi planszami Ośrodka Telewizyjnego były: "przepraszamy za zakłócenia - prosimy nie regulować odbiorników" - i jeszcze gorsza : "za chwilę dalszy ciąg programu". Ta "chwila" przechodziła często w komunikat o odwołaniu programu w ogóle.
W hierarchii ważności plansz dopiero na trzecim miejscu była plansza wywoławcza "Telewizja Poznań". W telekinie były przygotowane filmy fabularne, jako rezerwa w wypadku poważnego uszkodzeń kamer. Nawet jeśli nie było w programie emisji filmu, to i tak (na wszelki wypadek) dyżurował operator telekina. Zdarzało się że o niesprawności urządzeń byliśmy informowani przez telewidzów. Najczęściej było to subtelne uszkodzenie drugiego członu dzielnika częstotliwości w generatorze synchro, który dzielił przez "128", zamiast przez "125". Skutek był taki, ze zamiast 625 linii w obrazie, było ich 640. W przypadku takiego uszkodzenia niektórzy telewidzowie sygnalizowali, że jak "wchodzi" na antenę TV Poznań to puszcza synchronizacja linii - zamiast obrazu - ukośne pasy.
Ta usterka występowała przy synchronizacji generatora siecią zasilającą (przed wprowadzeniem w Telewizji Polskiej magnetowidów).
Awarie były spowodowane zawodnością sprzętu, a głównie takich elementów jak lampy elektronowe, na których opierała się cała ówczesna technika radiowa i telewizyjna.
Jak kiedyś z kolegami oszacowaliśmy, to podczas nadawania programu ze studia, pracowało równocześnie około 1500 lamp, z czego większość to lampy podwójne. Wystarczyło uszkodzenie jednej z nich żeby w skrajnym wypadku nawet odwołać program.
Producent (francuska firma "La Radio Industrie"), oczywiście przewidział zawodność ówczesnego sprzętu, i te dwa wymienione urządzenia były zdublowane. Poważnym problemem były części zamienne, które były sprowadzane za tzw. "dewizy", których zawsze było za mało albo nie było ich wcale. Staraliśmy się - jak tylko to było możliwe - używać elementów krajowych bądź z krajów tzw. Demokracji Ludowej. Dodatkowym utrudnieniem przy sprowadzaniu części zamiennych, był obowiązkowy pośrednik, czyli Centrala Handlu Zagranicznego - "Elektrim". Pracownicy "Elektrimu", nie znając potrzeb telewizji, często zmieniali zamówienie, kupując elementy tańsze - innej firmy. Części te niskiej jakości, nie nadawały się do niczego.
Firma "La Radio Industrie", od której zakupiono sprzęt, była właśnie w "upadłości", o czym nikt wcześniej w Polsce nie wiedział, co dodatkowo komplikowało dostawę elementów. We Francji był wywiad polityczny, a brakowało wywiadu gospodarczego. Francuzi mając nas za frajerów, stosowali bardzo wysokie ceny za części elektroniczne (np. powielacze wysokiego napięcia do monitorów). Nie zdawali sobie jednak sprawy że Polacy mają tę rzadką właściwość, że szybko się uczą.
Polski przemysł elektroniczny w tym czasie, był już zdolny zaprojektować i wyprodukować studyjne urządzenia telewizyjne. Zadanie uruchomienia własnej produkcji profesjonalnego sprzętu telewizyjnego, zlecono ówczesnej fabryce produkującej telewizory - Warszawskim Zakładom Telewizyjnym (WZT). Pierwsze pojawiły się polskie monitory, zbudowane na bazie telewizora "Szmaragd". Pozostałe francuskie urządzenia jak kamery, miksery i generatory synchro, f-my La Radio Industrie, zostały nieco później zastąpione urządzeniami polskimi, z którymi nie mieliśmy większych kłopotów.
W roku 1966 w takie same - polskie, cztery kamery (czarno - białe, typ: KS-0011, a później KS-0042), został wyposażony pierwszy, eksperymentalny wóz transmisyjny zakupiony dla Poznania. Urządzenia transmisyjne zmontowano na podwoziu autobusu marki "Jelcz".
W tym wozie zainstalowano także prymitywne telekino. Konsolety dźwiękowe i wysokiej klasy zestawy głośnikowe, wytwarzała - z dobrym rezultatem - f-ma "Fonia" w Warszawie, przy ulicy Wałbrzyskiej. Część już niepotrzebnej aparatury francuskiej, została przekazana Technikum Łączności, dla uczniów, jako pomoce naukowe.
Przy dużych pozycjach programowych jak np. Teatr Telewizji czy programy rozrywkowe, mieliśmy ciągle załączone niektóre przyrządy pomiarowe (jak np. oscyloskopy serwisowe), służące do szybkiej lokalizacji elementu który uległ awarii. Ponieważ w tamtych zamierzchłych czasach nie znano jeszcze szybko nagrzewających się lutownic pistoletowych, dwie tradycyjne lutownice - jak do lutowania rynien na dachu, grzały się przez cały czas emisji programu. Natomiast w podręcznym magazynku, czekały komplety lamp, niektóre podzespoły kamer i zapasowy dzielnik częstotliwości generatora synchro.
Był nawet etat dla pracownika który zajmował się wyłącznie badaniem i wymianą lamp - tzw. technik lampowy. Lampy były pod opieką nie żyjącego już dzisiaj, technika Andrzeja Drygasa. Była to postać niezwykle oryginalna, poza pracą zawodową działał w harcerstwie - był drużynowym. W każdą sobotę przychodził z wielkim, ciężkim plecakiem, żeby zaraz po pracy, z Dworca Zachodniego wyruszyć ze swoimi druhami na wycieczkę. Pewnego razu do jego wielkiego plecaka, włożyliśmy żeliwny, 17 kilogramowy ciężarek, który w studio służył do obciążania przeciwwagi reflektorów. Obserwowaliśmy go przez okno jak szedł na dworzec. Plecak był tak ciężki że nawet nie zauważył dodatkowych 17 kilogramów. Ponieważ był bardzo ambitny, po powrocie nawet jednym słowem nie wspomniał o dodatkowym obciążeniu.
Zużyte lampy były zwracane do magazynu gdzie zalegały przez wiele lat. Nasz dyrektor finansowy wpadł na fantastyczny pomysł żeby te lampy sprzedać za 50% ceny, ponieważ na protokole było zaznaczone że lampa wykazywała 50% emisji katalogowej elektronów. Nie docierało do niego że taka lampa nie nadaje się do niczego, powinna być zniszczona. Nie słuchał techników, sugerował się tymi 50-ci procentami.
Praca na tak zawodnej aparaturze była bardzo stresująca, oczy obsługi technicznej biegały między obrazem na monitorze a oscyloskopem, który wyświetlał kształt sygnału telewizyjnego i wcześniej sygnalizował możliwe kłopoty. Ponieważ w początkowym okresie nie mieliśmy jeszcze wozu transmisyjnego, latem, niektóre programy, nadawane były z ogródka MTP. Odległość do jakiej mogliśmy wystawiać kamery była oczywiście limitowana długością kabli kamerowych - do 50 m. Jeden z naszych młodych kolegów, pracujący w programie TV, wpadł na pomysł żeby nadać program z wieży MTP - Iglica. Na naszą uwagę że to niemożliwe bo mamy za krótkie kable, zdziwił się:
- Nie macie jakiegoś drutu żeby te kable przedłużyć...?
Miał na myśli chyba drut kolczasty albo przedłużacz od żelazka do prasowania. Oczywiście nie wiedział (a powinien wiedzieć) że te ówczesne kable były dość złożone - w jednej osłonie 4 kable koncentryczne i 36 żył do sterowania kamerą i zasilania. Dowcipny francuski producent kabli nie przewidział w kablu przewodu o numerze 13 - jako numer... przynoszący pecha. Za metr takiego kabla trzeba było Francuzom zapłacić chyba około 30 ówczesnych "zielonych".
Nadawanie programu telewizyjnego rozpoczynało się zwykle po godz. 16 - tej, i trwało do około godz. 23. Początkowo studio telewizyjne było czynne tylko w środy, soboty i niedziele. Pozostałe dni były przeznaczone na naprawę sprzętu, regulację i pomiary. W studio w tym czasie trwały próby sytuacyjne kolejnych programów i budowa dekoracji. Na specjalnym stojaku - wózku spoczywały, naklejone na płytach pilśniowych, kilkumetrowe rysunki połączeń w Ośrodku TV, oraz schematy wszystkich urządzeń technicznych.
Jak już wspomniałem, dla studia poznańskiego kupiono tylko dwie kamery studyjne, tak że awaria jednej z nich, praktycznie uniemożliwiała kontynuowanie większego widowiska.
Magnetowidów oczywiście długo jeszcze nie było, wszystko szło na żywca. Jedyne zarejestrowane obrazy jakie mogliśmy odtworzyć z taśm, to filmy kinowe (35 mm), oraz reportażowe (16 mm ).
Reportaże z miasta nakręcano kamerą filmową AK-16 (16 mm), a materiały oddawano do wywołania w firmie Fotoma, przy ul. Półwiejskiej. Sam proces obróbki taśmy odbywał się w mieszkaniu prywatnym p.Paul, przy ul.Przemysłowej - jak twierdzi Jan Kurek, podobno -w...łazience. Używano taśmy filmowej f-my Agfa (NRD - Wolfen, później ORWO).
Studio, o powierzchni 250 m kw miało drewnianą podłogę z grubych desek, tak że niektóre elementy dekoracji były bezpośrednio przykręcane do podłogi.
Kamery jeździły jak po "kocich łbach". W późniejszych latach podłoga została zerwana i wylany gładki beton. Dźwięk ze studia "zbierały" dwa obracane mikrofony wstęgowe, wiszące na długim ramieniu statywu, poruszającego się na kółkach. Statywy te były wyprodukowane w Związku Radzieckim - nie wiem w jakich okolicznościach trafiły do studia poznańskiego. Były bardzo poręczne. Oświetlenie studia pochłaniało ogromne ilości energii - po załączeniu wszystkich świateł, w mieście chyba żarówki przygasły. Z powodu małej czułości kamer, używaliśmy reflektorów nawet 5-cio kilowatowych. Standardowa moc reflektorów w studio to 2 KW. Ponieważ nie było klimatyzacji, temperatura w studio często przekraczała 50°C. Wielu z nas, pracujących w studio, chorowało na zapalenie spojówek, jako skutek uboczny oddziaływania przez dłuższy czas znacznego natężenia światła. Miałem nawet propozycje okulistki żeby zmienić zawód. Tylko nie powiedziała na jaki.
I Lenin hitem
Poznań nie miał jeszcze połączenia z Warszawą i innymi stacjami, przez co był skazany tylko na program lokalny. Przed południem w przerwie programowej, nadawany był nieruchomy obraz kontrolny dla zakładów napraw i sklepów sprzedających telewizory. Obraz ten był wytwarzany przez specjalne urządzenie zwane monoskopem. Treść tego obrazu to oczywiście tak jak dzisiaj, figury geometryczne i skala szarości, oraz w środku obrazek z małą sylwetką św. Jerzego na koniu. Stąd umowna nazwa tej tablicy testowej - "konik" albo "Jurek". Dźwięk towarzyszący temu obrazowi, to program pierwszy Polskiego Radia.
Mieszkańcy Poznania - którym udało się zdobyć telewizor - byli tak zafascynowani tym nowym środkiem przekazu, jakim była telewizja, że nawet przed południem mieli włączone aparaty. Patrzyli z niedowierzaniem na kółka i prążki nieruchomej tablicy testowej. Oglądano wszystko, nawet film "Lenin w październiku". Modne były odwiedziny wieczorową porą u sąsiadów, którzy byli szczęśliwymi posiadaczami telewizora. Kłopotliwi goście często nie dostrzegali ostentacyjnego ziewania gospodarzy, że czas zakończyć wizytę bo... chce im się spać.
Raz na tydzień była nadawana "skrzynka techniczna", w której szef zakładu napraw telewizorów (ZURiT), p. Tonn, wyjaśniał i doradzał jak optymalnie wyregulować aparat i antenę. Ówcześni właściciele telewizorów posiadali dużo większą wiedze o problemach antenowych i regulacji aparatów niż dzisiejsi użytkownicy. Było to konieczne, bo te dawne telewizory - lampowe, nie miały żadnej automatyki. Całą masę różnych regulacji musiał optymalnie nastawić telewidz - ręcznie, obserwując obraz.
Nadajnik telewizyjny, mieścił się w metalowej skrzynce, wielkości grubszej walizki. Urządzenie to stało na zwykłym, biurowym stole. Moc nadajnika wizji to 50 Watt.
Antenę w kształcie "koniczynki" umocowano na niewielkiej wysokości maszcie, który znów dzięki uprzejmości dyrektora MTP, p. Stefana Askanasa, ustawiono na dachu starego budynku administracji targów. W dowód wdzięczności, postawiliśmy dyrektorowi w jego gabinecie monitor, na którym mógł oglądać nie tylko programy z anteny, ale również próby w studio. Gabinet dyrektora MTP mieścił się na I piętrze budynku, nad pomieszczeniami telewizji.
Zasięg stacji był oczywiście mizerny, dobry odbiór był tylko w śródmieściu (z wyjątkiem Starego Rynku - zbyt nisko położony). Na Dębcu czy Osiedlu Warszawskim były już poważne kłopoty.
Po jakimś czasie Stacje Radiowe i Telewizyjne uruchomiły silniejszy nadajnik (500 Watt) w pawilonie targowym - Iglica. Drugi taki nadajnik stał w gorącej rezerwie. Jednocześnie zamontowano na wieży, na wysokości około 30 metrów, nowy system antenowy, umożliwiający już dobry odbiór w promieniu do około 20 km.
Zapomniałem jeszcze dodać że telewizja była oczywiście czarno-biała i program tylko jeden. Telewizory ówczesne można było kupić tylko na specjalne talony, rozprowadzane przez zakłady pracy dla swoich pracowników. Przeciętny koszt nowego telewizora to półroczna pensja. W początkowym okresie dostępne były tylko dwa modele telewizorów
- obydwa produkcji NRD: 12 calowy "Rubens" i 17 calowy "Dürer". Polskich "Belwederów" i "Szmaragdów" jeszcze nie było. Powoli zaczęły się pojawiać w komisach pierwsze aparaty produkcji ZSRR, jak np. Temp, Awangard, Rubin, Rekord i inne.
Front tych aparatów olśniewał złotem. Telewizory ówczesne pożerały duże ilości energii (200-400 Watt). Ponieważ program był tylko jeden, więc wystarczyło w skali kraju obserwować pobieraną moc elektryczną w danym czasie, żeby mieć obraz oglądalności różnych programów, np. dziennika telewizyjnego, co skwapliwie wykorzystywały ówczesne władze komunistyczne.
Klient nasz pan (albo pani)
Nasze zarobki były mizerne, musieliśmy więc poszukać dodatkowego zajęcia jakim była naprawa telewizorów i montaż anten na mieście. Wizyty w obcych domach były bardzo ciekawe i pouczające. Po przyjściu rano do pracy, pękaliśmy ze śmiechu opowiadając sobie śmieszne zdarzenia jakie nas spotkały w mieszkaniach klientów. Mistrzem tych barwnych opowiadań był nie żyjący już technik - elektryk, Zygmunt Saterski. zwykle rozpoczynał od słów: - I tero uwożej...
A jak wyglądały takie wizyty?
Dzwonię. W "judaszu" ukazuje się badawcze oko lustrujące przybysza. Po chwili słyszę szczęk odsuwanych rygli i zamka. Drzwi uchylają się na długość łańcuszka.
. - Tak?...
- Ja do naprawy telewizora...
- A to proszę - do pokoju.
Łańcuszek opada. Pani domu - chyba rodowita poznanianka - zapytała mnie jeszcze czy dobrze...wytarłem buty w słomiankę. Z kuchni dochodzi smakowity zapach smażonego mięsa i gotowanej kapusty. Prawie nic nie widzę bo w pomieszczeniu ciemno, okna zasłonięte. Wreszcie oko przyzwyczaja się do ciemności i dostrzegam stojący w narożniku pokoju telewizor. Szukam jakiejś lampy, ale nic takiego nie ma. Otwieram po omacku torbę z narzędziami, a tu mnie coś z okropnym jazgotem łapię za nogawkę i łydkę.
Wrzeszczące bydlę to pies marki spaniel. Powoli zaczynam dostrzegać wnętrze pokoju. Za mną, na kanapie - jak na filmie - cała rodzina z dziećmi i dziadkami w komplecie. Kanapa śledzi każdy mój ruch ręki, w całkowitym milczeniu. Czuję się jak aktor teatralny, grający monodram, z jednym rekwizytem - zepsutym telewizorem.
Przygotowuje aparat do naprawy, niedbale, z pańska, oganiając się od zwierza, przy całkowitej obojętności widzów. Od strony kanapy wyczuwam jednak wyraźną satysfakcje, jeśli psu uda się mnie złapać za nogę. Dużo czasu zajmowało w tamtych czasach usuwanie z telewizora różnych figurek, serwetek i wazonów. Usiłuje włączyć lutownicę, ale gniazdko wyrwane ze ściany i całkowicie zatkane trójnikami i różnymi wtyczkami. Okupujący kanapę zaczęli mi od czasu do czasu rzucać cenne uwagi w rodzaju:
- Pewno się przepaliła jakaś lampa...
albo:
- Może się coś odlutowało...
Wreszcie po około godzinie udało mi się zlokalizować uszkodzenie i naprawić telewizor. Po pojawieniu się obrazu, na kanapie zapanowało wesołe ożywienie. Kasę w tym domu (jak prawie we wszystkich rodzinach w Poznaniu), trzymała pani domu. Po wymienieniu kwoty do zapłaty - 100 (ówczesnych) złotych, pani domu jak przystało na wybitnego fachowca, zadała pytanie co było uszkodzone. Ja oczywiście zgodnie z prawdą powiedziałem że opornik.
- A jaki jest koszt tego opornika?
Chyba 2 złote...
Po krótkiej, cichej, konferencji z małżonkiem, pani zaproponowała mnie połowę tej sumy, czyli 50 złotych.
Okazało się że ta pani chciała właściwie zapłacić tylko za części zamienne i tramwaj, a nie za stracony czas i wiedzę jaką musiałem zdobyć żeby naprawić jej telewizor. Domyślam się że podczas prywatnej wizyty u lekarza nic nie chciała płacić, bo nie dostała części zamiennych
i lekarz nie musiał się ruszać z domu. Czułem że właścicielka telewizora miała wrażenie że ją ograbiłem. Byłem wyraźnie do tyłu, bo przed naprawą musiałem jeszcze na mieście, w księgarni, zapłacić 20 złotych za schemat aparatu. Ale i tak się cieszyłem, bo zachowałem cnotę.
Opowiadał mi Zygmunt Saterski, że kiedyś jakaś właścicielka telewizora, po naprawie, powiedziała mu że pieniędzy nie da, bo nie ma. Zaproponowała zapłatę - w naturze. Zdarzyło mi się również że w niby to uszkodzonym telewizorze był po prostu wyjęty bezpiecznik. Właściciel aparatu po wyjściu żony z pokoju, szepnął mi do ucha że to on wyjął bezpiecznik i za "naprawę" (ponowne wstawienie bezpiecznika), mam od żony zażądać 300 złotych, z tym że 100 złotych mam mu oddać jak będę wychodził - za drzwiami.
Miałem również zdarzenie, że klientka nie miała pieniędzy, ale ponieważ była ambitna, to poszła pożyczyć od sąsiadów. Zapomniała tylko że wychodząc, przekazała mi opiekę nad swoim chyba 3-letnim dzieckiem. Czekałem może 2 godziny, w międzyczasie dając dziecku do zabawy wszystko co miałem w teczce, łącznie z lutownicą, którą nauczyło się już jako tako obsługiwać. Poszedłbym sobie, rezygnując z zapłaty, ale nie mogłem przecież dziecka zostawić samego. Tym bardziej że zaczęło już na mnie mówić... tata.
Spotkałem się również z takim określeniem uszkodzenia telewizora że obraz jest, tylko nie może...wyjść. Czasem pytano mnie czy mógłbym również - przy okazji - ułożyć kafelki i naprawić cieknący kran. Jeden z klientów, już po zakończeniu naprawy, zapytał mnie ile zarabiam w tej Telewizji. Jak mu wymieniłem sumę moich zarobków, zaczął się tak śmiać, aż łzy pojawiły się w jego oczach. Zaproponował mi dużo lepiej płatną pracę w ...Urzędzie Bezpieczeństwa - którego był pracownikiem. Po powrocie do domu żonie oczywiście opowiedziałem o tym zdarzeniu i dostałem inną propozycje ...rozwód - jeśli skorzystam z propozycji tego pana.
Starsza pani, właścicielka jakiegoś telewizora, zapytała mnie kiedyś czy mógłbym coś zrobić żeby postacie z ekranu... tak szybko nie znikały. Chciałaby im się jeszcze trochę przyjrzeć. Dzisiaj to oczywiście możliwe, ale w tamtych czasach ?...
Pewnego razu zostałem poproszony o naprawę podobno jakiejś błahostki w aparacie. Okazało się że do telewizora wylała się tylko woda z wazonu z kwiatami, który stał na aparacie. Wewnątrz co nie zostało zniszczone przez wodę to się spaliło - kompletna ruina. Zakładałem kiedyś antenę na dachu bloku przy ul. Szpitalnej i miałem problem jak znaleźć właściwy otwór komina wentylacyjnego, prowadzącego do pokoju w którym stał telewizor. Zapytałem właścicielkę aparatu czy ma jakieś perfumy. Po otrzymaniu twierdzącej odpowiedzi, poprosiłem ją żeby pokropiła otwór wentylacyjny, przez który chciałem przeciągnąć kabel . Po wejściu na dach, bezbłędnie znalazłem ten otwór ze znajomym zapachem. Często przyczyną braku obrazu na telewizorze był...brak anteny na dachu - zmieniła właściciela.
Zdarzyło się, że już po uzgodnieniu wysokości zapłaty, za ustawienie anteny na dachu i krótko przed zakończeniem pracy, w otworze dachowym ukazała się głowa właścicielki telewizora która zaczęła kwestionować uzgodnioną wcześniej wartość pracy. W takiej sytuacji unieśliśmy się honorem - antenę tylko co ustawioną zwaliliśmy z dachu, oczywiście ze stratami własnymi. W tych odległych czasach realnego socjalizmu, brakowało wszystkiego, nawet anten i kabla telewizyjnego. Anteny robiliśmy z stali zbrojeniowej (6 mm), a maszty z ... kijków od miotły. Naprawa telewizorów w domach klientów zazwyczaj kończyła się drobnym poczęstunkiem. Bardzo nieprzyjemne były wizyty w domach sekretarzy partyjnych, Komitetu Wojewódzkiego PZPR - nie postawiono nawet herbaty. Naprawy te zlecało nam jako "propozycje nie do odrzucenia" - ówczesne kierownictwo Telewizji. Chętnie za to odwiedzaliśmy telewizory w "Białym Domu". Za psie pieniądze zajadaliśmy się w bufecie dużymi i smacznymi schaboszczakami. W domach prywatnych, gdzie byliśmy umówieni na wizytę, w większości wypadków było wszystko przygotowane - łącznie z dobrym oświetleniem miejsca pracy. Najmilszymi obserwatorami naszej pracy były dzieci, które przez cały czas nam towarzyszyły. Chciały zobaczyć telewizor od wewnątrz.
Kult telewizji był tak wielki że niektórzy właściciele aparatów podorabiali sobie przed ekranem miniaturowe kurtyny - takie jak w teatrze, które po włączeniu telewizora, rozsuwali przy pomocy zmyślnych sznureczków. Zdarzało się że telewidzowie wieszali nad ekranem aparatu krótkie firanki. Bardzo ambitni mieszkańcy Poznania, których nie stać było na kupno telewizora...ustawiali na dachu antenę - jako symbol zamożności i żeby sąsiedzi pękli z zazdrości. W ogóle odbiornik telewizyjny był głównym meblem w mieszkaniu. Położenie pozostałych sprzętów było dostosowane do miejsca w którym stał telewizor. Nawet czas posiłków i wizyty przyjaciół były uzależniony od programu telewizyjnego. Przed emisją programów, w których występowali znani aktorzy, wejście do Ośrodka TV, przy ul.Głogowskiej, było zablokowane przez wianuszek podlotków, czekających na swoich ulubieńców.
Tęsknota za barwnym obrazem, spowodowała pojawienie się w sprzedaży kolorowych filtrów świetlnych, które należało umocować przed czarno-białym kineskopem. Ten filtr dawał złudzenie obrazu w kolorze - na dole był zielony, a u góry niebieski. Pół biedy jeśli właśnie był nadawany obraz z pleneru, gorzej gdy pojawił się portret jakiejś osoby. Nietrudno sobie wyobrazić że włosy były niebieskie a broda zielona.
Ogólnie telewizję w Poznaniu podzieliłbym na dwa okresy: pierwszy, kiedy program był nadawany na żywo (do roku 1973) i drugi od wprowadzenia magnetowidów, który trwa do dzisiaj, czyli rejestrację prawie wszystkiego co się nadaje. Pierwszy okres charakteryzował się tym że wykonawcy przygotowywali się starannie do widowiska w jakim mieli brać udział. Przed emisją - tak jak w teatrze - było kilka prób czytanych, próba sytuacyjna i próba generalna, już z wszystkimi rekwizytami i w strojach. Przed emisją programu artyści jak i obsługa, mieli doskonale opanowaną swoją rolę - każdy wiedział co ma robić. Oczywiście miały miejsce wpadki z tekstem, ale to tylko dodawało uroku - było po prostu ludzkie.
Jeden ze starych, poznańskich dobrych aktorów, który był już prawie zupełnie głuchy, "zaciął" się i nie mógł wykrztusić z siebie słowa. Okazało się że swoją kwestie wygłaszał patrząc na usta aktora, biorącego udział w dialogu. Ktoś tego artystę zasłonił i starszy aktor nie mógł się połapać w akcji. Pomógł w kłopocie gestami inspicjent, który był w zasięgu wzroku artysty.
Nadawanie na żywo miało tylko jedną niedogodność - nie można było dokładnie przewidzieć czasu trwania widowiska.
Po wprowadzeniu magnetowidów zapanowała całkowita swoboda, niektórzy wykonawcy przychodzili do studia całkowicie nie przygotowani, często dukali tekst do nagrania po jednym zdaniu, na zasadzie - potem się zmontuje. Prowadziło to do częstych zmian tempa akcji i barwy głosu. Miejsca w których dokonano cięcia montażowego wyraźnie się zauważało i tak jest do dzisiaj. Ale to już zupełnie inna historia.
Autor wspomnień przy tzw. torach kamerowych
Pierwsze magnetowidy w Poznaniu - QR302-prod. NRD, rok 1972