Forum archiwalne. Bieżąca dyskusja o mediach dostępna na forum.media2.pl, archiwalne materiały wideo na tv.janpogocki.pl

Małgorzata Szelewicka

Dziennikarze, szefostwo - wszystko o obecnych pracownikach TVP.
Awatar użytkownika
janekpogwad
Administrator
Posty: 2363
Rejestracja: (pt) 28 gru 2007, 20:29
Płeć: Mężczyzna
Ośrodek: TVP3 Kraków
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Małgorzata Szelewicka

  • Cytuj
  • zaloguj się, by polubić ten post

#1

Post autor: janekpogwad » (sob) 29 lis 2014, 0:01

Na Onecie pojawił się wywiad z Małgorzatą Szelewicką, prezenterką Wiadomości w latach 1990-1995, wyłoniona z konkursu, zwolniona z dnia na dzień, z absurdalnego powodu - "że jest za ładna na telewizję".
Małgorzata Szelewicka: nie żałuję swoich decyzji

Obrazek

Pamięta Pani konkurs na prowadzących "Wiadomości" TVP w 1990 r., który Pani wtedy wygrała?

Ładnie rozpoczyna się ten wywiad. Zaczynanie od wspomnień nie wróży niczego dobrego (śmiech).

A to dlaczego?

Bo będę musiała wrócić do przeszłości, przypomnieć sobie ile mam lat, podsumowywać, jakbym była u kresu życia, a ja się tak nie czuję. W ogóle nie czuję tego upływającego czasu.

Wciąż wygląda Pani pięknie…

Dziękuję. To Pani pytanie uświadamia mi natomiast, że już tyle za mną. Przecież od tego konkursu w TVP minęły 24 lata.

To był konkurs przeprowadzony w sposób bardzo profesjonalny. Łowcy talentów nie pomylili się, wskazując na nas, bo wiele osób do dziś jest w zawodzie i osiąga sukcesy, choćby wspomniany Tomasz Lis. Stanęła więc Pani przed komisją i co?

Pamiętam, że musiałam przeczytać dwa teksty przed kamerą. Pracowałam wtedy w Polskim Radiu. Przygotowywałam audycje popularno-naukowe, a potem audycje w Redakcji Parlamentarnej, w której oprócz relacji life, m.in. przeprowadzałam wywiady z politykami. Mimo to, bardzo się denerwowałam. Po tym pierwszym etapie ktoś wyszedł z komisji na korytarz, pociągnął mnie za rękaw i powiedział "ty to jesteś gotowa na wizję". O tym, że przeszłam dalej, dowiedziałam się dużo później. W ostatnim etapie była już ścisła czołówka, były próby przed kamerą, warsztaty aktorskie.

Pamięta Pani ten pierwszy raz na wizji?

Nie pamiętam, to chyba były zbyt duże emocje (śmiech). Na pewno potrzebowałam czasu, aby się z tym wszystkim oswoić, wejść na odpowiednie tory. Stres był ogromny, zresztą towarzyszył mi przed każdym wejściem na antenę, bo chciałam prezentować się jak najlepiej. Jestem osobą, która przywiązuje bardzo dużą wagę do jakości i kultury przekazu, a odpowiedzialność za to, co robię zawsze była moją mocną stroną. Do tego wszystkiego dochodziła współodpowiedzialność za pracę zespołu.

Od początku wiedziała Pani, że będzie prowadzić główne wydanie "Wiadomości"?

Nie. Byłam nawet zdziwiona, kiedy bardzo szybko, bo po trzech miesiącach prowadzenia "Wiadomości" wieczornych, dostałam taką propozycję. Bałam się, że sobie nie poradzę.

Nie wierzę.

Naprawdę, praca w radiu daje dziennikarzowi warsztat radiowy, w którym słowo i głos są najważniejsze. Telewizja dorzuca do tego obraz i w tym sensie radio nie ułatwiło mi pracy. Musiałam, czytając informacje, nauczyć się panować nad emocjami, mimiką, gestem. Duże znaczenie przywiązywałam też do redakcji tekstów i dlatego prace przygotowawcze przed każdym wejściem na antenę zajmowały ok. czterech godzin. Ważny był też wygląd. W tamtym okresie TVP miała oczywiście charakteryzatorki, jednak ubrania trzeba było dobierać sobie samemu, stylistek nie było.

Widzowie bardzo szybko Panią polubili, biła Pani na głowę popularnością inne gwiazdy Telewizji Polskiej.

Traktowałam to, jak miły dodatek do pracy, potwierdzenie, że widzowie doceniają mój wysiłek. To się tak jakoś samo stało, nie zabiegałam o to uznanie. Pamiętam, że czasem ktoś pytał mnie, jak czuję się w telewizji. Ktoś inny sugerował, że jestem tam pewnie po to, żeby być znaną. Prawda jest taka, że nigdy nie zakładałam pracy w telewizji, a startując w konkursie nie myślałam o sławie. Zrobiłam to raczej z chęci spróbowania czegoś zupełnie nowego, sprawdzenia się w nowej roli. Nie porzuciłam też radia, wciąż tam pracowałam.

Podobno dostawała Pani tysiące listów od fanów.

Kilkadziesiąt listów trafiało do mnie przed wejściem do studia. Otrzymywałam też książki, ciepłe bileciki. Raz dostałam nawet swój portret, który do dziś wisi w moim domu. Widzowie pisali "miło Panią słuchać i oglądać". Kiedy czasem je czytam, bo wiele z nich zachowałam do dziś, wciąż się wzruszam.

Mąż Marek Szelewicki, również dziennikarz Telewizji Polskiej nie był zazdrosny o Pani sławę?

Nie zazdrościliśmy sobie sukcesów. Marek był bardzo dobrym obserwatorem i doradcą, zawsze mogłam liczyć na jego mądrą, bo konstruktywną krytykę, praktyczne rady i przede wszystkim na wsparcie psychiczne. Czasami rady te były irytujące, ale doceniałam ich znaczenie.

Mieliście już wtedy dwójkę małych dzieci. Jak udawało się pogodzić pracę zawodową z rodziną?

Po prostu trzeba było sobie radzić. Byliśmy bardzo dobrze zorganizowani, a niestety nie mogliśmy liczyć na pomoc rodziny, gdyż nasi rodzice mieszkali w innym miastach. Nie wyobrażałam też sobie zatrudnienia niani. Z mężem tak planowaliśmy dyżury w radiu i w telewizji, aby zawsze ktoś był z dziećmi w domu. Jeśli pojawiał się problem, to go rozwiązywaliśmy. Rodzina zawsze była i jest dla mnie ważna. Nigdy zresztą nie byłam nastawiona tylko na życie zawodowe i realizowanie się w pracy.

Nie zdarzyło się Pani np. zabrać dzieci do pracy, kazać im czekać w garderobie?

Nie, nie zabieraliśmy dzieci do pracy. Ale pamiętam sytuację, kiedy starszy syn, który miał wtedy 6 lat, zadzwonił do mnie tuż przed "Wiadomościami". Mąż powinien być w domu, więc zdenerwowałam się i pomyślałam, że musiało się coś stać. Syn zaczął od tego, że jest problem. Zrobiło mi się gorąco. A on mówi, że jest 19.15, Mateusz, wtedy lat 3, powinien zjeść kolacje, ale on nie chce umyć rąk… To był jedynie telefon bardzo odpowiedzialnego starszego syna za swojego młodszego brata.

Spędziła Pani pięć lat w Telewizji Polskiej i nagle zrezygnowano z Pani. Oficjalna informacja była taka, że nowe władze Telewizyjnej Agencji Informacyjnej uważają, że tak ładna osoba, jak Pani nie może prowadzić programów informacyjnych. Dziś żadna firma nie podałaby takiego argumentu, bo skończyłoby się to procesem w sądzie i gigantycznym odszkodowaniem.

To prawda. Dziś taki argument byłby nie do pomyślenia. Wówczas ta decyzja rozpętała burzę protestów. Odezwała się do mnie nawet Helsińska Fundacja Praw Człowieka, bo chciała w moim imieniu walczyć o przywrócenie do pracy. Powód był przecież kuriozalny. Nie chciałam jednak tego ciągnąć. Uważałam sprawę za zamkniętą.

Dowiedziała się Pani w końcu dlaczego tak naprawdę z dnia na dzień straciła Pani pracę?

Do dziś nie umiem odpowiedzieć na to pytanie.

Nawet po tylu latach?

Nigdy nie próbowałam się dowiadywać, nikt też nie tłumaczył się z ówczesnej decyzji. Mogłam tylko przypuszczać.

Co Pani przypuszczała?

Ktoś moje miejsce musiał zająć.

Może popełniła Pani jakiś błąd, naraziła się komuś?

W takim razie szefowie powinni mi o tym powiedzieć. Nikt jednak nie tłumaczył się z tamtej decyzji, nie powiedział mi ani wprost, ani nawet w formie sugestii, że jestem słaba, nie radzę sobie, widzowie mnie już nie lubią. Moje zwolnienie było owiane dziwną tajemnicą. Nie miałam w TVP etatu tylko umowę o pracę, więc tak naprawdę nie było konieczności tłumaczenia się. Mimo wszystko szkoda, że ówczesnym szefom zabrakło zawodowej klasy i odwagi by porozmawiać.

To jak się Pani dowiedziała, że zakończyła pracę na antenie Telewizji Polskiej?

Zadzwoniła do mnie koleżanka z gazety i zapytała czy to prawda, że nie będę prowadziła już "Wiadomości". Odpowiedziałam, że nic nie wiem i zatelefonowałam do redakcji. Ktoś mi powiedział, że rzeczywiście nie ma mnie w grafiku wydań.

Zdążyła się Pani pożegnać z ekipą?

Nie, ale do tej pory pozostały mi znajomości, z kilkoma osobami czasem spotykam się na kawie.

Przyjaźnie?

Dla mnie przyjaźń to rzecz bardzo osobista, mocna więź między ludźmi oparta na wzajemnej życzliwości, szczerości, zaufaniu, która sprawdza się w trudnych życiowych momentach. Przyjaźń powinna być bezinteresowna, szczera, odpowiedzialna. W dziennikarstwie trudno o taką relacje, bo to jest zawód, gdzie panuje ogromna konkurencja i rywalizacja, to jest ciągła walka o bycie. Dlatego zaprzyjaźnienie się jest bardzo trudne. Można się jednak zwyczajnie lubić, pomagać sobie, trzymać w zgranej ekipie. Mnie dobrze pracowało się z Tomkiem Lisem, Jarkiem Gugałą, Grażynką Padee, Tadeuszem Zwiefką, Grażyną Bukowską. Bardzo ciepło ich wszystkich wspominam.

To może trochę poplotkujmy. Jaki był Tomasz Lis na początku swojej kariery?

Był jedną z takich osób, którego nie sposób było nie zauważyć, dlatego że był niezwykle otwarty, przebojowy, pracował z pasją, miał dar nawiązywania kontaktów z ludźmi. Bardzo mocno potrafił bronić swoich racji.

Kłócił się?

Tak, ale zawsze miał argumenty. Obserwowałam go z ciekawością, bo on dopiero wchodził do zawodu, a ja miałam już za sobą kilka lat doświadczenia.

A Jarosław Gugała?

Jarek to człowiek wielu talentów, także dziennikarskiego, zawsze świetnie zorganizowany, przygotowany, niezwykle inteligentny. Od początku było widać, że dziennikarstwo to droga, którą wybrał świadomie, że ta praca go pociąga.

A Grażyna Bukowska?

Profesjonalistka w pełnym tego słowa znaczeniu, ciepła, o ujmującym uśmiechu i głosie. Była dziennikarką, dla której warsztat dziennikarski nie miał tajemnic, prawdziwa osobowość telewizyjna. Szkoda, że zniknęła z ekranu.

Po tym Pani głośnym zwolnieniu, jeszcze przez chwilę pracowała Pani w Polskim Radiu, a potem odeszła.

W tamtym okresie szybko zorientowałam się, że w radiu nie jestem w stanie wspiąć się na kolejny szczebel zawodowej drabiny. Wciąż chciałam się rozwijać, iść do przodu. W tym czasie dostałam ciekawą propozycję pracy dyrektora ds. komunikacji w nowotworzącym się wtedy banku. To stanowisko pozwalało mi wykorzystać doświadczenie dziennikarskie, a jednocześnie dawało możliwość rozwoju.

Rok później wyjechała Pani z rodziną do Szwecji, bo mąż w Sztokholmie został mianowany radcą Ambasady RP i dyrektorem Instytutu Polskiego. Mieszkaliście tam przez pięć lat. Co tam wtedy Pani robiła?

Byłam ciągle zajętą żoną swojego męża, zajmowałam się dziećmi, prowadziłam dom, zresztą otwarty i gościnny. Instytut Polski był wówczas centrum polskiej kultury w Szwecji. Gościł artystów, twórców kultury, muzyków, pisarzy, filmowców. To były dla nas niezwykle pracowite, ale też ciekawe lata. Z wyjazdu skorzystały dzieci. Były w takim wieku, że bez trudu nauczyły się języków. Obaj mówią biegle po angielsku i szwedzku, bo chodziły do angielsko-szwedzkiej szkoły.

Po powrocie do Polski nie szukała Pani pracy w telewizji?

Nie. Odejście z radia zamknęło moją przygodę z dziennikarstwem. Ale tylko ten się rozwija, kto tego chce i ten kto ma odwagę na zmiany. Nie żałuje swoich decyzji. Zmiany w moim życiu zawodowym przyniosły wiele dobrego. Po powrocie ze Szwecji szefowałam zespołom komunikacji i public relations, byłam rzeczniczką w Ministerstwie Edukacji Narodowej, potem na krótko wróciłam do Polskiego Radia jako kierownik zespołu ds. public relations, a następnie szefowałam departamentowi komunikacji w holdingu energetycznym. Ciągłe doskonalenie się, nowe zadania i praca zespołowa dawały dużo satysfakcji. I to, co równie ważne w tym wszystkim to to, że nie ja byłam w tym wszystkim najważniejsza, a cele i skuteczność. Od ośmiu lat prowadzę własną firmę, która zajmuje się komunikacją dla biznesu, kreowaniem wizerunku osób i firm, szkoleniami, public relations.

Nigdy nie żałowała Pani, że odeszła z dziennikarstwa?

Jestem zodiakalną Rybą. Należę więc do osób, które z jednej strony kierują się intuicją, a z drugiej są mocno osadzone w realiach życia. I ta moja natura podpowiadała mi zawsze, by nie żałować podjętych decyzji. Dziennikarstwo to jest niezwykły świat, ciekawy, różnorodny. Z jednej strony wyjątkowy, z drugiej bezkompromisowy. Świat, w którym trzeba umieć się odnaleźć i mądrze organizować, ale też powiedzmy szczerze, o naszej obecności w tym świecie, decydują siły wyższe. Całe szczęście, że poza tym światem są też inne sfery, w których można się realizować i które przynoszą satysfakcję. Gdybym mogła jeszcze raz wybierać ścieżkę zawodową i nie zostałabym dziennikarką, byłabym pewnie architektem wnętrz albo archeologiem. Na pewno z mężem udałoby się nam pogodzić obowiązki zawodowe i rodzinne.

Byliście ze sobą 35 lat, w świecie dziennikarskim to rzadkość.

Niektórzy mówią, że to się w ogóle nie zdarza (śmiech). Oczywiście były lepsze i gorsze momenty. Mimo to, udawało nam się iść dalej razem. Byliśmy na dobre i na złe. Wiem, że dla wielu być może te słowa są archaiczne, nie mają większego podtekstu, ale dla mnie one są ważne, mają sens. Dziś pozostały mi wspomnienia, bo Marek zmarł dwa lata temu. Ktoś powiedział kiedyś, że jesteśmy tylko czyimś wspomnieniem. Cieszę się, że mam piękne wspomnienia.

Czy któryś z synów poszedł w Państwa ślady, został dziennikarzem?

Każdy z nich wybrał inną drogę, Maciek jest ekonomistą, a Mateusz prawnikiem i w tym roku dostał się na aplikację radcowską. Synowie bardzo mi pomagają, właściwie są zawsze wtedy, kiedy ich potrzebuję. Staram się jednak nie nadużywać ich pomocy i obecności, bo wiem, że każdy z nich ma swoje życie i swoje sprawy. To wspaniali młodzi ludzie, wiedzą czego chcą i w jakim kierunku zmierzać. Mamy bardzo dobre rodzinne relacje. Oczywiście wciąż się o nich martwię, czasem bez powodu, jak każda mama. A tak na marginesie, rozmawiamy już długo, kolejną godzinę opowiadam o sobie i nie czuję się z tym dobrze.

Dlaczego?

Bo czuję się coraz bardziej jak dinozaur, którego wykopano z piasku (śmiech) i teraz się ten dinozaur reaktywuje. Tak naprawdę czuję się dość młodo, a tu nazbierało się tyle opowieści, tyle wątków, historia długiego życia, pełnego doświadczeń zawodowych, prywatnych, aż trudno w to uwierzyć.

Może czas na książkę?

Nie wiem czy książka o mnie samej byłaby ciekawa. Czy moja historia byłaby warta książki i uwagi czytelników. Po za tym nie lubię mówić o sobie. Myślę, że ciekawsza byłaby opowieść o moich osobistych relacjach z innymi ludźmi, o spotkaniach z nimi zawodowych i prywatnych. Tych spotkań było bardzo dużo i wiele z nich było wyjątkowych. Poza tym wiem, że warto wspominać.

Gdyby dziś padła propozycja pracy z telewizji to...

Proszę popatrzeć na młode dziennikarki, nowe twarze …

Amerykańskie i brytyjskie stacje bazują na doświadczonych dziennikarzach.

I wiedzą co robią. Chodzi im przecież o to, by stacja odzwierciedlała przekrój wiekowy swoich widzów. Tak buduje się wiarygodność. Nie kusi mnie dziś jednak rywalizacja z trendem młodości, bo to bezsensowna gra. Telewizja to program dla widzów i powinno się o tym pamiętać. Tylko jakość programu i osobowości telewizyjne gwarantują dużą widownię.

Z pewnością promocja nowych twarzy dziennikarskich, nowych talentów ma przyszłość i warto nad tym pracować. To rola mistrzów, których powinno się w tym celu wykorzystać.

Dziękuję za rozmowę.
Tak dzisiaj wygląda p. Małgorzata:

Obrazek

ODPOWIEDZ